Ostatnia Wieczerza jest naszym sakramentem nadziei, ale to także chwila, w której wszelka nadzieja wydawała się być pogrzebana. Jezus zawarł nowe przymierze, którego uczniowie tak bardzo pragnęli, dokładnie w momencie, gdy wydawało się być nie do zrealizowania. Świętował z nimi nowy exodus tuż przed klęską, przed rozproszeniem się uczniów, którzy się Go zaparli. Nadzieja nieustannie odradza się poprzez kryzys. Dzieje się tak dlatego, że to, w czym pokładamy nadzieję, jest poza naszym wyobrażeniem.
Abraham zostaje wezwany do wyruszenia w drogę do ziemi obiecanej, ale nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak ziemia ta wygląda. Gdy tylko jego potomkowie osiedlili się w niej, została im wydarta. To, co wydawało się być celem i spełnieniem, okazało się zaledwie pierwszym krokiem. Musieli więc utracić to, z czym wiązali nadzieję po to, aby odkryć nadzieję głębszą.
Dawidowi obiecano, że jego naród będzie trwał na wieki. Nadzieja jednak wydawała się całkowicie nierealna w momencie, gdy na krzyżu umarł potomek jego rodu. Stało się tak, aby obietnica mogła się spełnić w sposób, którego Dawid nigdy by nie przewidywał. Tak więc mamy nadzieję, lecz nie jesteśmy w stanie ogarnąć jej przedmiotu. W rzeczywistości nasza nadzieja skupiona jest na Bogu, a On pozostaje poza wszelkim ludzkim wyobrażeniem. Nadzieja sięga poza zasłonę ukrywającą obecność Boga. Nasz wzrok nie potrafi przeniknąć ciemności i rozpoznać Tego, który jest obiektem naszej nadziei.
Historia nadziei jest zatem równocześnie historią kolejnych kryzysów. Bóg pociągana w stronę głębszej nadziei, pozbawiając nas niejednokrotnie naszych małych własnych pragnień. Jeśli doświadczamy kryzysu nadziei, nie jest to koniec świata. Jest to jeden z etapów naszego pielgrzymowania do celu, który jest przedmiotem naszej nadziei, do Królestwa Bożego. Jeśli nie dotykałyby nas kryzysy, oznaczałoby to, że dzieje się coś niewłaściwego. W momentach niepewności opadają nam łuski z oczu i tracimy z pola widzenia nasze małe nadzieje, sięgając wzrokiem poza zasłonę, tam, gdzie nasza nadzieja ma swoje źródło.
Musimy zdobyć się na odwagę zmierzenia się z kryzysem, zamiast udawać, że minie sam. Jeden z autorów powiedział: „Światło jest w sercu ciemności; świt wstaje wtedy, kiedy w pełni zanurzamy się w noc”. Bóg niszczy nie spełnia naszych nadziei i przeprowadza nas przez klęskę po to, abyśmy sami mogli podążać za nadzieją, która jest niewyobrażalna. Jesteśmy pozbawiani naszych małych nadziei, aby odkryć naszą ostateczną nadzieję. Mieć nadzieję oznacza być pielgrzymem, a pielgrzymowanie oznacza przechodzenie kryzysów i podążanie dalej. To tak jakby Bóg pozbawiał nas balastu na kolejny etap podróży.
Nadzieja jest jak świt. Życie nią oznacza przechodzenie z ciemności do światła. Często łapiemy się na tym, że przechodzimy od optymizmu przez rozpacz, do nowej nadziei. Jeden z teologów powiedział, że muzyka Mozarta zachwyca dlatego, że zawiera wielkie Nie, po którym następuje triumfalne Tak. Ciemność zostaje ogarnięta i przezwyciężona. Staje się świt. Wiele Psalmów prowadzi nas przez rozpacz do uwielbienia.
Tak trudno jest uwierzyć, że my katolicy jesteśmy ludźmi nadziei. Jakże często nie słychać w naszych kościołach podczas Mszy św. niedzielnych radosnego śpiewania. W pewną niedzielę pojawiła się w jednym z naszych katolickich kościołów osoba należąca do Kościoła protestanckiego. Po Mszy św. do zaprzyjaźnionego kapłana powiedziała: „Ależ ta Msza była przerażająco nudna”. W naszych kościołach nie ma radosnego śpiewania ludzi, nie ma w nich tych, którzy odkryli nadzieję ostateczną.